Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

w ręku bieg rozmowy, pozwala interlokutorowi miotać się, wysilać, męczyć; może również aby uwydatnić typ swojej głowy (wedle niego samego grecki, mimo wielkich bokobrodów), pan de Norpois, kiedy mu się coś tłumaczyło, zachowywał twarz równie nieruchomą, co gdyby się mówiło w gliptotece przed jakiemś popiersiem antycznem — i głuchem. Naraz, spadając niby młotek taksatora lub wyrocznia delficka, głos ambasadora, rozlegający się w odpowiedzi, wzruszał cię tem bardziej, ile że nic na twarzy pana de Norpois nie zwiastowało wrażenia jakie na nim wywarłeś, ani zdania jakie miał wyrazić.
— Właśnie — rzekł do mnie nagle, tak jakby sprawa była osądzona i pozwoliwszy mi bredzić pod swojem nieruchomem spojrzeniem, które nie opuszczało mnie ani na chwilę — właśnie znam syna jednego z przyjaciół, który, mutatis mutandis, jest w podobnem położeniu. (Mówiąc o naszych wspólnych skłonnościach, pan de Norpois przybrał ten sam pocieszający ton, co gdyby to były skłonności nie do literatury lecz do reumatyzmu i gdyby mnie chciał upewnić, że się z tego nie umiera). Toteż wolał opuścić quai d’Orsay, gdzie, bądź jak bądź, miał już wytyczoną drogę przez swego ojca, i nie troszcząc się o ludzkie języki, zaczął pisać. To pewna, że nie miał powodu tego żałować. Ogłosił przed dwoma laty — jest zresztą o wiele starszy od pana, oczywiście — dzieło traktujące o poczuciu Nieskoń-

38