Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

biłem wyrażało się ślepem pobłażaniem. Toteż nie zawahał się wysłać mnie po mały poemacik prozą, niegdyś napisany w Combray za powrotem z przechadzki. Pisałem go w ekstazie, która — sądziłem — musi się udzielić czytającemu. Ale nie zdołała snać ogarnąć pana de Norpois, bo oddał mi rękopis bez słowa.
Matka, pełna szacunku dla zajęć ojca, przyszła zapytać nieśmiało, czy można podawać. Bała się przerwać rozmowę, w której nie uważanoby może jej udziału za potrzebny. I w istocie, co chwila ojciec przypominał margrabiemu jakiś pożyteczny wniosek, który postanowili poprzeć na najbliższej Komisji, a czynił to owym specjalnym tonem, jaki — podobni w tem dwóm uczniakom — mają w odmiennem środowisku dwaj koledzy, posiadający wspólne a niedostępne innym wspomnienia zawodowe, i niemal zażenowani tem, że się im oddają w przytomności obcych.
Ale idealna autonomia mięśni twarzy, do jakiej doszedł pan de Norpois, pozwalała mu słuchać nie zdradzając że słyszy. Ojciec zmieszał się w końcu. „Zamierzałem spytać o zdanie Komisji...” mówił do pana de Norpois po długich wstępach. Wówczas, z twarzy arystokratycznego wirtuoza, który zachował martwotę muzyka zanim przyjdzie moment jego partji, wychodziło równo i miarowo, tonem ostrym i jakgdyby kończącym — tym razem innem brzmieniem głosu — rozpoczęte zdanie: „...której

42