Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

trochę tego co jej brakowało, a połączenie ich stworzyło coś tak podniecającego, że wykrzyknąłem: „Cóż za wielka artystka!”
Z pewnością, może ktoś uznać, że nie byłem całkowicie szczery. Ale pomyślcie raczej o tylu pisarzach, którzy, niezadowoleni ze świeżo napisanego ustępu, przeczytawszy pochwałę geniuszu Chateaubrianda, lub wspomniawszy jakiegoś wielkiego artystę któremu pragnęli dorównać, nucąc naprzykład w duchu frazę Beethovena, której smętek porównują z tym jaki chcieli tchnąć w swój styl, wzruszają się ową ideą geniuszu tak bardzo, że darzą nią swój własny utwór myśląc o nim na nowo; nie widzą go już takim, jak się im wydał zrazu, i ryzykując akt wiary w wartość własnego dzieła, powiadają sobie: „To nie jest złe!” Nie zdają sobie sprawy, że w owo podsumowanie, dające im końcowe zadowolenie, wciągnęli echo wspaniałych stronic Chateaubrianda, które stapiają z własnemi, ale których bądź co bądź nie napisali. Przypomnijcie sobie tylu ludzi, wierzących w miłość kochanki, od której doznali samych zdrad; i wszystkich, którzy spodziewają się naprzemian to niepojętego drugiego życia, z chwilą gdy, jako niepocieszeni mężowie, myślą o kobiecie którą stracili i którą kochają jeszcze, lub, jako artyści, o przyszłej sławie, którą będą się mogli cieszyć; to znów marzą o kojącej nicości, kiedy przeciwnie świadomość ich ogarnie błędy, które inaczej przyszłoby im odpokutować po śmierci;

82