Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

nego sapania. Nie mając już świata, pokoju, ciała, któreby nie były zagrożone przez otaczających mnie wrogów, przenikniony do kości gorączką, byłem sam, miałem ochotę umrzeć. W tej chwili weszła babka, i wybuchowi mojego zdławionego serca otwarły się natychmiast nieskończone przestrzenie.
Miała perkalowy szlafrok, który kładła w domu za każdym razem kiedy ktoś z nas był chory (bo się w nim czuła wygodniej — powiadała, przypisując zawsze wszystkiemu co robiła egoistyczne pobudki) i który, kiedy nas pielęgnowała, kiedy czuwała nad nami, był dla niej fartuchem służącej i dozorczyni, strojem siostry zakonnej. Ale gdy starania tych osób, ich dobroć, ich zasługa i nasza wdzięczność powiększają jeszcze wrażenie, że jesteśmy dla nich kimś obcym, że jesteśmy samotni, zmuszeni zachować dla siebie brzemię własnych myśli, własnej żądzy życia, przeciwnie, kiedym był z babką, wiedziałem, że choćbym miał w duszy największe zmartwienie, zawsze ono utuli się w jeszcze większem współczuciu; że wszystko co jest moje, moje zgryzoty, moja wola, spotka się u niej z pragnieniem zachowania i pomnożenia mego własnego życia o wiele silniejszem niż było u mnie; i myśli moje wnikały w nią nie ulegając skrzywieniu, bo przechodziły z mojej duszy w jej duszę, nie zmieniając środowiska, osoby. I — jak ktoś, kto chce zawiązać krawat przed lustrem, nie rozumiejąc, iż koniec który widzi nie znajduje się w stosunku do niego

101