Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

my że do bólu takich wyrzeczeń przybędzie coś, co się nam obecnie wydaje jeszcze okrutniejsze: nie czuć bólu tej straty, być na nią obojętnym. Bo wówczas nasze ja odmieniłoby się; już nietylko urok rodziców, kochanki, przyjaciół, przestałby istnieć dokoła nas, ale nasze przywiązanie do nich; byłoby tak dokładnie wyrwane z naszego serca, którego stanowi obecnie znaczną część, że moglibyśmy sobie podobać w owem życiu oderwanym od nich, o którem myśl przejmuje nas dziś grozą; byłaby to więc prawdziwa śmierć nas samych, śmierć z następowem coprawda zmartwychwstaniem, ale w odmiennem ja, do którego miłości nie mogą się wznieść cząstki dawnego ja, skazanego na zamarcie. To one — nawet owe najwątlejsze, najciemniejsze przywiązania do wymiarów i do atmosfery pokoju — płoszą się i wzdragają, w buntach, w których trzeba widzieć tajemną, cząstkową, dotykalną i prawdziwą formę oporu wobec śmierci, długiego, rozpaczliwego i codziennego oporu wobec cząstkowej i kolejnej śmierci, takiej jaka się wciska w całe trwanie naszego życia, odrywając co chwila strzępy nas samych, na których zniweczeniu rozmnożą się nowe komórki. I dla natury nerwowej jak moja, to znaczy takiej w której elementy przewodzące, nerwy, źle spełniają swoje funkcje — nie zatrzymując w drodze ku świadomości skargi najniższych składników mego ja które mają zniknąć, lecz pozwalając przeciwnie dotrzeć tam owej skardze, wyraźnej, wyczerpującej,

107