Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

nieprzeliczonej i bolesnej — dla natury nerwowej jak moja, trwożliwy niepokój, jaki czułem pod tym nieznanym i za wysokim sufitem był jedynie protestem żyjącej we mnie przyjaźni dla sufitu znajome go i niskiego. Bezwątpienia, przyjaźń ta miała uniknąć, skoro inna zajmie jej miejsce (wówczas śmierć, potem nowe życie, spełnią, pod mianem Przyzwyczajenia, swe podwójne dzieło); ale aż do swego unicestwienia, co wieczora miała cierpieć. I zwłaszcza pierwszego wieczora, znalazłszy się w obliczu przyszłości już ziszczonej gdzie nie było dla niej miejsca, buntowała się, dręczyła mnie krzykiem swoich lamentów, za każdym razem kiedy moje spojrzenia, nie mogąc się odwrócić od tego co je raniło, próbowały spocząć na niedostępnym suficie.
Ale nazajutrz rano! — skoro służący przyszedł mnie zbudzić i przynieść mi ciepłą wodę, podczas gdym się ubierał i gdym daremnie próbował znaleźć potrzebne rzeczy w kufrze, skąd wydobywałem bezładnie inne, nie mogące mi się zdać na nic, co za radość, myśląc już o przyjemności śniadania i spaceru, widzieć w oknie i we wszystkich szybach szafek na książki, niby w okienku kabiny okrętowej, morze nagie, bez chmur, a przecie tonące w cieniu połową swojej przestrzeni, którą wyznaczała cienka i ruchoma linja; biec okiem za falami, rzucającemi się jedna za drugą niby skoczki z tramboliny! Co chwila, trzymając w ręku sztywny i nakrochmalony ręcznik z hotelową firmą, którym da-

108