Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

przyczem niebo wnikało w tę witrynę tak całkowicie, iż lazur jego robił wrażenie że jest kolorem szyb, a białe chmurki skazą na szkle.
Wmawiając w siebie że „siedzę na molo” lub w głębi „buduaru” o którym mówi Baudelaire, pytałem sam siebie, czy jego „słońce prażące promieniami morze” — bardzo w tem odmienne od wieczornego blasku, skromnego i powierzchownego niby drżąca i złocista smuga — nie jest właśnie słońcem, które w tej chwili paliło morze nakształt topazu, burzyło je, czyniło je białem i mlecznem niby piwo pieniące się jak mleko, podczas gdy chwilami wałęsały się wielkie błękitne cienie, jakgdyby jakiś Bóg przemieszczał je dla zabawy, migając na niebie zwierciadłem.
Na nieszczęście, ta jadalnia w Balbec nietylko swoim wyglądem różniła się od „sali” w Combray, wychodzącej na domy naprzeciwko. Była naga, wypełniona słońcem zielonem jak woda w pływalni, od której o kilka metrów przypływ morza i jasny dzień wznosiły, niby przed niebieskim grodem, niezniszczalny i ruchomy szaniec ze szmaragdu i złota. W Combray, ponieważ nas wszyscy znali, nie troszczyłem się o nikogo. W kąpielisku zna się tylko najbliższych sąsiadów. Nie byłem jeszcze dość dorosły, a zostałem zbyt wrażliwy, aby się wyrzec chęci podobania się ludziom i zdobywania ich. Nie miałem owej szlachetniejszej obojętności, jaką zachowałby człowiek światowy wobec osób śniadających

111