Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

we wspólnej sali, lub wobec młodych ludzi i panien spacerujących po didze. Co do mnie, na ich widok cierpiałem, że nie będę mógł z niemi robić wycieczek; ale cierpiałbym jeszcze bardziej, gdyby babka, gardząca formami i troszcząca się tylko o moje zdrowie, zwróciła się do nich z upokarzającą dla mnie prośbą, aby mnie dopuścili do swoich spacerów.
Czy to gdy wracali do jakiejś nieznanej willi, czy kiedy szli z rakietami na plac tenisowy lub dosiadali koni, których kopyta deptały mi serce, patrzałem na nich z namiętną ciekawością, w owem oślepiającem świetle plaży, gdzie proporcje socjalne tak się zmieniają. Śledziłem wszystkie ich ruchy poprzez przejrzystość wielkiej oszklonej ościeży, która przepuszczała tyle światła. Ale zatrzymywała wiatr, i to była wada, zdaniem mojej babki, która, nie znosząc myśli iż mógłbym stracić godzinę powietrza, otwarła ukradkiem okno, zdmuchując za jednym zamachem karty restauracyjne, gazety, woalki i czapeczki osób jedzących właśnie śniadanie; przyczem ona sama, orzeźwiona niebiańskim tchem, pozostawała spokojna i uśmiechnięta jak święta Blandyna, pośród złorzeczeń, które, zwiększając we mnie wrażenie samotności i smutku, jednoczyły przeciw nam wzgardliwych, sczochranych i wściekłych turystów.
Zaludnienie tego rodzaju luksusowych hoteli bywa zazwyczaj banalnie bogate i kosmopolityczne; w Balbec, mieszkańcy Grand-Hotelu — co im dawa-

112