i który w istocie, sam się ogłosił królem wysepki na Oceanji, zaludnionej przez garstkę dzikich. Mieszkał w hotelu z ładną kochanką, przed którą, kiedy szła się kąpać, urwisy krzyczały: „Niech żyje królowa!” ponieważ rozrzucała między nich drobną monetę. Pan prezydent i pan dziekan nie chcieli nawet okazać że ją dostrzegają, kiedy zaś ktoś z ich przyjaciół patrzył na „królowę”, uważali za właściwe ostrzec go, że to jest prosta midinetka.
— Ależ zaręczano mi, że oni w Ostendzie używali kabiny królewskiej.
— Oczywiście! Można mieć tę kabinę za dwadzieścia franków. Może ją pan wynająć, jeśli to panu robi przyjemność. I wiem pozytywnie, że prosił o audjencję u króla, który mu dał do zrozumienia, że nie życzy sobie znajomości z monarchą z operetki.
— Doprawdy! To ciekawe! W istocie, bywają ludzie...!
I z pewnością wszystko to była prawda, ale było w tem zarazem przykre poczucie, że dla tłumu oni są tylko poczciwymi mieszczuchami, nie znającymi tego króla i tej królowej, rozrzucających srebrniki. I dlatego rejent, prezydent, dziekan, spotykając tych których nazywali „pajacami”, odczuwali taką niechęć i objawiali głośne oburzenie. Świadom był tego zgorszenia ich przyjaciel, maître d’hotel, który, zmuszony uśmiechać się mile do tych „panujących” bardziej hojnych niż autentycznych, przyjmując ich
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.
115