błoniami droga z Balbec mało się dla nich różniła w ciemnościach nocy od przestrzeni między ich paryskiemi mieszkaniami a Café Anglais lub Tour d’Argent. Była dla nich jedynie odległością, którą trzeba było przebyć zanim dotarli do wykwintnej knajpki, gdzie, podczas gdy przyjaciele bogatego młodzieńca zazdrościli mu dobrze ubranej kochanki, szarfy jej tworzyły dla małej gromadki niby zasłonę pachnącą i wiotką, ale odcinającą ich od świata.
Nieszczęściem dla mego spokoju, daleki byłem od natury wszystkich tych ludzi. Dbałem o opinję wielu z nich; byłbym pragnął nie być nicością dla mężczyzny o spłaszczonem czole, o spojrzeniu uciekającem między skórzanemi okularami jego przesądów i wychowania. Ów okoliczny magnat był nie kim innym jak szwagrem naszego pana Legrandin. Przybywał czasem z jakąś wizytą do Balbec, w niedzielę zaś cotygodniowe garden-party, jakie wyprawiali oboje z żoną, wyludniało hotel z części jego mieszkańców, ponieważ paru z nich miało zaproszenie na tę fetę, inni zaś, aby się nie zdradzić że ich nie proszono, obierali ten dzień na jakąś daleką wycieczkę. Pierwszego dnia zresztą spotkał się pan de Cambremer z bardzo lichem przyjęciem w hotelu, gdy świeżo przybyły z Jasnego Brzegu personel nie wiedział jeszcze kim on jest. Nietylko nie był ubrany w białą flanelę, ale, przez stary francuski obyczaj, p. de Cambremer, nieświadomy stylu
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.
123