Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

ży wznosiły na komodzie ołtarzyk pstry jak kwiaty na ścieżce, wieszały na ścianie zwinięte, drżące i ciepłe skrzydła jasności gotowej znów wzlecieć, grzały jak kąpiel kwadrat dywanika przed oknem od dziedzińca, które słońce stroiło niby liściem wina, przydawały czaru i rozmaitości meblom, cieniując kwiecisty jedwab foteli i rzeźbiąc ich pasmaterje, ten pokój, do którego wstępowałem na chwilę zanim się przebrałem na spacer, robił wrażenie pryzmatu rozkładającego światło, wrażenie ula, gdzie soki czekającego mnie dnia były rozpuszczone, rozprószone, upajające i widzialne, — ogrodu nadziei, roztopionego w drganiu srebrnych promieni i płatków róży. Ale przedewszystkiem rozsunąłem firanki z żądzą sprawdzenia, jakie jest morze, igrające tego ranka na brzegu niby nereida. Bo żadne z owych Mórz nie trwało dłużej niż jeden dzień. Nazajutrz było już inne, czasem podobne do tamtego. Ale nie było nigdy dwa razy jednakie.
Bywały morza o piękności tak rzadkiej, że na ich widok radość moja rosła jeszcze od niespodzianki. Mocą jakiego przywileju, raczej w ten ranek niż w inny, uchylone okno odsłaniało moim zachwyconym oczom nimfę Glaukonomene, której leniwa i miękko oddychająca uroda miała przejrzystość mglistego szmaragdu, pozwalającego oku oglądać przypływ ważkich elementów, które go barwiły? Niby owe boginie, które rzeźbiarz wyłania z bloku nie racząc go ociosać, pozwalała z omdlałym uśmiechem i-

157