Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

wód, dla którego nie spędziła dnia w Féterne. I dziekan powiadał miłosiernie:
— Zazdroszczę państwu, byłbym się chętnie z wami zamienił, to grubo bardziej interesujące.
Przed bramą gdzie czekałem, tkwił obok powozów, niby rzadkiego gatunku krzew, młody „strzelec”, zwracający uwagę osobliwą harmonją swoich barwnych włosów, jak również swoją roślinną cerą. Wewnątrz, w hallu będącym niby narthex lub kościół katechumenów w kościołach romańskich i dozwalającym przejścia osobom nie mieszkającym w hotelu, koledzy owego grooma stojącego przed bramą pracowali nie o wiele więcej, ale wykonywali bodaj jakieś ruchy. Prawdopodobne jest, iż rano pomagali sprzątać. Ale popołudniu znajdowali się tam jedynie niby chórzyści, którzy nawet w chwilach gdy nie służą do niczego, zostają na scenie, aby pomnożyć liczbę statystów. Generalny dyrektor, ten który mnie tak straszył, spodziewał się pomnożyć znacznie ich liczbę na przyszły rok, wszystko bowiem widział na wielką skalę. I ta jego decyzja bardzo martwiła dyrektora hotelu, uważającego że wszystkie te chłopaki „robią tylko destrukcję“, rozumiejąc przez to, że zatarasowują przejście, a nie służą do niczego. Ale między śniadaniem a obiadem, między wyjściem a powrotem klientów wypełniali bodaj luki akcji, jak owe wychowanki pani de Maintenon, które, w kostjumach młodych izraelitek, wypełniają scenę, ilekroć Estera lub Joad

159