idącą szybko w ciemności, pomyślałem, że byłoby szaleństwem stracić dla konwenansu swoją cząstkę szczęścia w jedynem życiu jakie zapewne istnieje; jakoż, wyskoczywszy z powozu bez usprawiedliwienie się, pobiegłem za nieznajomą, straciłem ją na zbiegu dwóch ulic, dopadłem ją w trzeciej, i znalazłem się wreszcie, bez tchu, pod latarnią, nawprost starej Verdurin, której unikałem wszędzie i która, szczęśliwa i zdziwiona, wykrzyknęła: „Och! jak to uprzejmie z pana strony tak biec poto, żeby się ze mną przywitać!“
Tego roku w Balbec, w chwili takich spotkań, upewniałem babkę i panią de Villeparisis, że mnie rozbolała głowa i że dobrze mi zrobi wrócić pieszo. Nie pozwalały mi wysiąść. I dołączałem ładną dziewczynę (o wiele trudniejszą do odnalezienia niż jakiś zabytek, bo była bezimienna i ruchoma) do kolekcji wszystkich tych, które sobie przyrzekłem ujrzeć z bliska. Jedna tylko zjawiła mi się ponownie w okolicznościach takich, że myślałem, iż mógłbym ją poznać, jak pragnąłem. Była to mleczarka, przynosiła ze wsi śmietankę do hotelu. Myślałem że i ona mnie poznała; w istocie, patrzała na mnie z uwagą, jaką wywołało może jedynie zdziwienie, że ja się jej tak przyglądam. Otóż, nazajutrz, w dniu kiedym leżał całe rano, Franciszka, przyszedłszy rozsunąć koło południa firanki, oddała mi list, zostawiony dla mnie w hotelu. Nie znałem nikogo w Balbec. Nie wątpiłem, że list jest od mleczarki.
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.
171