Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

lekki wiatr, wstrząsał ruchomą kruchtą, którą przebiegały dreszcze przeciągłe i drżące jak światło, liście trącały się o siebie wzajem, i roślinna fasada, cała drżąca, pociągała z sobą płynne, pieszczone i chwiejące się filary.
Kiedym opuszczał kościół, ujrzałem koło starego mostu dziewczęta wiejskie, które, z pewnością dlatego że to była niedziela, stały wystrojone, nawołując przechodzących chłopaków. Była wśród nich rosła dziewczyna, o poważnej i energicznej twarzy, mniej strojna od innych, ale jakgdyby górująca czemś nad niemi, bo ledwie odpowiadała na to co do niej mówiły. Wpół siedząc ze zwieszonemi nogami na poręczy mostu, miała przed sobą garnek pełen ryb, które zapewne dopiero co złowiła. Miała smagłą cerę, oczy łagodne, ale o spojrzeniu jakby wzgardliwem dla tego co ją otaczało, kształtny i uroczy nosek. Spojrzenia moje kładły się na jej skórze, a wargi moje mogły ostatecznie wierzyć, że towarzyszyły moim spojrzeniom. Ale nietylko jej ciało byłbym chciał dosięgnąć; także osobę, która w niem żyła i której można dotknąć tylko w jeden sposób, to znaczy ściągając jej uwagę, a wniknąć w nią jedynie budząc w niej myśl.
I ta wewnętrzna istota pięknej rybaczki zdawała mi się jeszcze zamknięta; powątpiewałem czym w nią się wdarł, nawet kiedym ujrzał własny obraz odbijający się ukradkiem w zwierciadle jej spojrzenia, wedle prawideł refrakcji, równie mi nieznanych co

174