Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

dzaj przyjemności i niepokoju, jakie odczułem w tej chwili jeszcze raz, i jeżeli pewnego wieczora — za późno, ale na zawsze — przywiązałem się do nich, w zamian za to nie dowiedziałem się nigdy, co mi chciały przynieść te drzewa ani gdziem je widział. I kiedy powóz skręcił, kiedym się obrócił do nich plecami i przestał je widzieć, gdy pani de Villeparisis pytała mnie czemum się zamyślił, byłem smutny tak, jakgdybym stracił przyjaciela, jakgdybym sam umarł, zaparł się umarłego lub wyrzekł się Boga.
Trzeba było myśleć o powrocie. Pani do Villeparisis, która miała niejakie poczucie przyrody, chłodniejsze niż babka, ale zdolne rozpoznać, nawet poza muzeami i arystokratycznemi rezydencjami, proste i majestatyczne piękno pewnych dawnych rzeczy, mówiła stangretowi, aby wracał do Balbec starą drogą, mało uczęszczaną, ale obsadzoną wspaniałemi staremi wiązami.
Skorośmy już dobrze poznali tę starą drogę, wówczas dla odmiany wracaliśmy (o ileśmy nie jechali tamtędy z domu) inną, wiodącą przez lasy Chantereine i Canteloup. Niewidzialność bezliku ptaków, które nawoływały się tuż obok nas w drzewach, dawała to samo wrażenie spoczynku, jakie się ma z zamkniętemi oczami. Przykuty do przedniej ławeczki jak Prometeusz do skały, słuchałem swoich Oceanid. I kiedy przypadkiem spostrzegłem ptaka przelatującego z jednego liścia na drugi, tak mało widoczny był węzeł między nim a temi śpiewami,

180