Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

ne, krzepiły się, zagęszczały w swoisty typ przyjemności, niemal ramę istnienia, które rzadko zresztą miałem sposobność odnaleźć, ale w którem zbudzone wspomnienia w materjalną percepcję realności wnosiły część realności wywołanej, wyśnionej, niepochwytnej, wystarczającą aby, wród okolic jakiemi przejeżdżałem, wzbudzić we mnie — ponad wszelkie wrażenia estetyczne — ulotną lecz namiętną chęć pozostania tam na zawsze. Ileż razy, przez to jedynie żem poczuł zapach liści, siedzieć na ławeczce nawprost pani de Villeparisis, minąć księżnę de Luxembourg kiwającą nam dłonią ze swego powozu, wracać na obiad do Grand Hotelu, objawiło mi się jako jedno z owych niewysłowionych szczęść, jakich nie może nam wrócić ani obecność ani przyszłość, jakich kosztuje się tylko raz w życiu.
Często, zanim wróciliśmy, zapadł już zmrok. Pokazując pani de Villeparisis księżyc, cytowałem nieśmiało jakieś piękne wyrażenie Chateaubrianda, Alfreda de Vigny lub Wiktora Hugo: „Księżyc rozlewał odwieczną tajemnicę melancholii”, albo: „płacząca niby Diana na źródlanym brzegu”, albo: „Zapadał cień weselny, dostojny, wspaniały”.
— I panu się to wydaje piękne? pytała; „genjalne” jak pan powiada! Powiem panu, iż zawsze się dziwię, widząc jak się teraz bierze na serjo rzeczy, z których przyjaciele tych panów, mimo iż oddając pełną sprawiedliwość ich talentom, pierwsi sobie żartowali. Nie rozdawało się tak tytułu genju-

182