Był to ów siostrzeniec pani de Villeparisis, o którym nam mówiła. Byłem oczarowany myślą że będę z nim obcował przez kilka tygodni; pewien byłem, że mnie pokocha. Przeszedł szybko aleję wiodącą wzdłuż hotelu, zdając się ścigać monokl, który bujał przed nim jak motyl. Wracał z plaży, a morze, sięgające do połowy oszklenia hallu, stwarzało mu tło, na którem odcinał się cały, jak na pewnych portretach, gdzie malarz — nie zbaczając od najściślejszej obserwacji współczesnego życia, ale wybierając dla swego modela właściwą ramę — teren polo lub golfa, pole wyścigowe, pokład jachtu — pragnie dać nowoczesny ekwiwalent owych płócien, na których prymitywi wyobrażali ludzką twarz na tle krajobrazu. Dwukonny powóz czekał nań przed bramą; i podczas gdy monokl podejmował swoje igraszki na zalanej słońcem drodze, siostrzeniec pani de Villeparisis, z elegancją i mistrzowstwem, jakie wielki pianista umie rozwinąć w najprostszym szczególe, napozór nie dającym pola do wykazania swej wyższości, ujął lejce z rąk stangreta, usiadł koło niego i otwierając równocześnie list, który mu oddal dyrektor hotelu, ruszył.
Jakiegoż zawodu doznałem w następne dnie, kiedy, za każdym razem gdy mnie mijał na plaży lub w hotelu — z podniesioną głową, wciąż zestrajając swoje ruchy z uciekającym i tańczącym monoklem, który zdawał się ich środkiem ciężkości — mogłem sobie zdać sprawę, że on nie stara się zbliżyć
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.
195