Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

ła w Robercie istotę bardziej ogólną niż on sam; „pana”, który, niby jakiś mieszkający w nim duch, poruszał jego członkami, kształtował jego gesty i czyny; wówczas, w tych chwilach, mimo że obok niego, byłem sam, niby wobec krajobrazu, któregobym pojął harmonję. Był już tylko przedmiotem, który myśl moja starała się zgłębić. Odnajdując w nim wciąż ową istotę dawniejszą, odwieczną, owego arystokratę, którym właśnie Robert starał się nie być, doznawałem żywej radości, ale siłą inteligencji, nie zaś przyjaźni. W moralnej i fizycznej zwinności, która dawała jego uprzejmościom tyle wdzięku, w swobodzie z jaką sadzał babkę do swego powozu, w zręczności z jaką zeskakiwał z kozła, kiedy się bał że mi jest zimno, aby mi narzucić własny płaszcz, czułem nie tylko dziedziczną gibkość zawołanych myśliwych, jakimi byli od całych pokoleń przodkowie tego młodzieńca aspirującego jedynie do intelektu, ich wzgardę dla bogactwa, która istniejąc w nim obok upodobania w bogactwie, cenionem o tyle, o ile pozwalało mu raczyć przyjaciół, kazali mu tak niedbale kłaść swój zbytek u ich stóp; czułem w nim zwłaszcza pewność lub złudzenie, jakie mieli ci wielcy panowie, że są „czemś więcej od innych,“ dzięki czemu nie mogli przekazać Robertowi de Saint-Loup owej chęci okazania że się jest „tem samem co inni“, owego lęku okazania się za grzecznym, który mu był w istocie nieznany, a który daje coś tak brzydkiego i niezręcznego najszczerszej

206