Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

w bramy Hadesu obmierzłego ludziom, jeżeli wczoraj, myśląc o tobie, o Combray, o mojej nieskończonej czułości dla ciebie, o chwilach spędzonych na ławce szkolnej, których ty nawet nie pamiętasz, nie szlochałem całą noc. Tak, całą noc, przysięgam ci, i niestety wiem o tem, bo znam dusze ludzi — nie uwierzysz mi“.
Nie uwierzyłem mu w istocie, a słowom tym, które — czułem to — Bloch wymyślał na poczekaniu, w miarę jak mówił, przysięga jego „na czarną Ker“ nie przydawała wiele wagi, ile że kult hellenizmu był u Blocha czystą literaturą. Zresztą, ilekroć się zaczynał rozczulać i chciał kogoś rozczulić jakimś fałszem, powiadał: „Przysięgam ci”, bardziej jeszcze dla histerycznej rozkoszy kłamania, niż z chęci przekonania o prawdzie swoich słów. Nie wierzyłem w to co mówił, ale nie żywiłem doń pretensji, bo miałem to po matce i babce, że byłem niezdolny do urazy, nawet wobec bardziej winnych, i nigdy nie potępiałem nikogo.
Bloch nie był zresztą absolutnie złym chłopcem, mógł się zdobyć na wielką delikatność. I od czasu jak rasa Combray, z której wiodły się istoty absolutnie czyste jak moja babka i matka, zdaje się niemal wygasła, kiedy mam do wyboru jedynie między zacnemi bydlakami, nieczułemi i prawemi, u których sam dźwięk głosu zdradza rychło, że się nie troszczą w niczem o nasze życie, — a innym gatunkiem ludzi, którzy, dopóki są z nami, rozumieją nas, kochają,

220