Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

i nazwisko wygłosił tonem sarkastycznego zadowolenia: „Margrabia de Saint-Loup-en-Bray”, ojciec doznał gwałtownego wstrząsu. „Margrabia de Saint-Loup-en-Bray! A, psiakość!” — wykrzyknął, posługując się przekleństwem, będącem u niego oznaką najwyższego socjalnego szacunku.
I rzucił na syna, zdolnego do zawiązania takich stosunków, pełne podziwu spojrzenie, które mówiło: „On jest naprawdę zdumiewający! Czy ten młody fenomen, to jest moje dziecko?“ Spojrzenie to sprawiło memu koledze więcej przyjemności niż gdyby mu pomnożono miesięczną pensję o pięćdziesiąt franków. Bo Bloch czuł się źle w domu; czuł że go ojciec uważa za pomylonego, dlatego że żywi podziw dla Leconte de Lisle’a, dla Heredii i innej „bohemy“. Ale stosunki z margrabią Saint-Loup-en-Bray, którego ojciec był swego czasu prezesem Kanału Suezkiego (a, psiakość!), to był rezultat „bezsporny“. Tem więcej ojciec Blocha ubolewał, że zostawił w Paryżu stereoskop z obawy uszkodzenia tegoż. Jedynie starszy pan Bloch miał prawo się nim posługiwać. Czynił to zresztą rzadko, z rozwagą, w dnie przyjęć galowych z donajętymi lokajami. Tak że te stereoskopowe seanse stawały się dla uczestników jakgdyby wyróżnieniem, przywilejem, a panu domu, który je urządzał, dawały prestige podobny temu, jaki daje talent; prestige ten nie mógłby być większy, gdyby pan Bloch osobiście dokonał zdjęć i sam wymyślił aparat. „Nie byłeś wczoraj zapro-

223