Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

nerwowo po spodniach laseczką, wpijał we mnie oczy rozszerzone uwagą. Chwilami, oczy te przeszywało we wszystkich kierunkach spojrzenie nadzwyczaj żywe, jakie mają wobec nieznanej im osoby ludzie, w których, z jakiegobądź powodu, osoba ta budzi myśli obce każdemu innemu — naprzykład warjaci lub szpiegi. Skierował na mnie żarliwe spojrzenie, śmiałe, ostrożne, szybkie i głębokie zarazem, niby ostatni strzał, jaki ktoś oddaje tuż przed rzuceniem się do ucieczki; poczem, rozejrzawszy się dokoła, przybierając nagle roztargnioną i wyniosłą minę, opanowawszy się gwałtownie, pogrążył się w lekturze afisza, nucąc jakąś aryjkę i poprawiając różę zwisającą z butonierki. Wyjął z kieszeni notatnik, w który zdawał się wpisywać tytuł widowiska, dobył parę razy zegarka, nasunął na oczy czarny słomkowy kapelusz, przykładając do jego ronda dłoń jakby dla sprawdzenia czy ktoś nie nadchodzi; uczynił gest zniecierpliwienia jakim człowiek nibyto wyraża że ma dość czekania, ale jakiego nie robi nigdy gdy czeka naprawdę; poczem, odsuwając wtył kapelusz i ukazując krótko ostrzyżoną szczotkę włosów z dłuższemi puklami na skroniach, wydał głośne westchnienie nie człowieka któremu jest za gorąco, ale człowieka który chce okazać, że mu jest za gorąco.
Pomyślałem, czy to nie złodziej hotelowy, który, zauważywszy może w ciągu poprzednich dni babkę i mnie i gotując jakiś zamach, spostrzegł, żem go

229