Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

przyłapał na tem że mnie śledzi; aby zmylić trop, może starał się tylko zmianą swojej postawy wyrazić roztargnienie i obojętność, ale czynił to z tak natrętną przesadą, jakgdyby miał na celu conajmniej tyleż rozprószyć moje możliwe podejrzenia, co pomścić upokorzenie o jakie go bezwiednie przyprawiłem, obudzić we mnie przekonanie nietyle że mnie nie widział, co że jestem przedmiotem zbyt mało znaczącym aby zasługiwać na jego uwagę. Wypinał się prowokująco, zaciskał wargi, podkręcał wąsy, dając swoim spojrzeniom coś obojętnego, twardego, niemal obelżywego; tak iż niezwykłość jego wzroku kazała mi go brać to za złodzieja to za warjata. Jednakże strój jego, nadzwyczaj wyszukany, był o wiele poważniejszy i o wiele skromniejszy niż u wszystkich letników w Balbec, pokrzepiający dla mojej marynarki, tak często upokarzanej olśniewającą i banalną bielą ich plażowych kostjumów.
Tymczasem babka wyszła na moje spotkanie, spacerowaliśmy trochę; w godzinę później, czekałem na nią przed hotelem, dokąd weszła na chwilę, kiedym ujrzał panią de Villeparisis, wychodzącą z Robertem de Saint-Loup i z owym nieznajomym, który mi się tak bystro przyglądał przed kasynem. Wzrok jego przeszył mnie z szybkością błyskawicy, tak samo jak wówczas gdym go spostrzegł po raz pierwszy; po chwili wzrok ten — tak jakby mnie nie dojrzał stojącego nieco niżej, w polu jego widzenia — wrócił stępiony, obojętny: wzrok, który udaje że

230