o ile miał dzieci. Ja rzekłem w duchu: „kochanki”, myśląc o kochance Roberta i o wpływie jaki jej przypisywałem, co mi pozwalało zdać sobie sprawę, do jakiego stopnia kobiety z któremi się żyje wysubtelniają mężczyzn.
— Znalazłszy się z córką, zapewne nie miała jej nic do powiedzenia — odparła pani de Villeparis.
— Z pewnością miała; choćby tylko, jak je nazywała, owe „rzeczy tak lekkie, że jedynie my dwie je czujemy“. W każdym razie była z nią! A Labruyère powiada nam, że to jest wszystko: „Być obok tych których się kocha; mówić do nich, nie mówić, to jedno.“ Ma słuszność, to jedyne szczęście, dodał pan de Charlus melancholijnym głosem: i niestety, życie jest tak źle urządzone, że tego jedynego szczęścia kosztuje się bardzo rzadko. Pani de Sévigné była w sumie mniej nieszczęśliwa od innych. Spędziła znaczną część życia z tą którą kochała.
— Zapominasz, że to nie była miłość; chodziło o córkę.
— Ależ ważne w życiu jest nie to kogo się kocha, podjął tonem kompetentnym, stanowczym, niemal rozstrzygającym; ważne — to kochać. To, co czuła pani de Sévigné dla córki, może o wiele słuszniej pretendować do podobieństwa z namiętnością, jaką Racine odmalował w Andromace lub w Fedrze, niż banalne stosunki młodego Sévigné z jego kochankami. Toż samo miłość jakiegoś mistyka do Boga.
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.
246