anioły zwiastowania i spowite cytrynowym zapachem. Bo pani z Tansonville wiedziała, że kwiecień, nawet mroźny, nie jest wyzuty z kwiatów, że zima, wiosna, lato, nie są oddzielone od siebie hermetycznemi przegrodami, jak w to skłonny jest wierzyć bulwarowiec, który do pierwszych gorących dni wyobraża sobie świat jako coś zawierającego same nagie domy na deszczu. Nie twierdzę, aby pani Swann zadowalała się tem, czego jej dostarczał ogrodnik z Combray, i aby przez swoją „nadworną” kwiaciarkę nie wypełniała luk niepełnego obrazu sukursem śródziemnomorskiego klimatu. Było mi to zresztą obojętne. Dla obudzenia we mnie nostalgji wsi, wystarczało, aby obok śniegów mufki, którą trzymała pani Swann, buldeneże (nie mające może w intencjach pani domu innego celu, jak stworzyć, za radą Bergotte’a „symfonję en blanc majeur” z jej umeblowaniem i tualetą) przypomniały mi, że Ofiara Wielkiego Piątku wyobraża naturalny cud, którego możnaby być świadkiem corocznie, gdyby się było rozsądniejszym, i aby te buldeneże, wspomagane ostrym i odurzającym zapachem innych kwiatów (których nazw nie znałem a które tyle razy zatrzymały mnie w czasie moich przechadzek w Combray), czyniły salon pani Swann równie dziewiczym, równie niewinnie kwitnącym bez żadnego liścia, równie przepojonym autentycznemi zapachami, co ścieżka w Tansonville.
Ale ta reminiscencja to było jeszcze za wiele.
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
53