Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

swój cylinder z zieloną skórzaną podszewką, z miłym uśmiechem nabytym w faubourg Saint-Germain, ale z którym nie kojarzyła się już dawniejsza jego obojętność. Zastępowała ją (tak jakby poniekąd przesiąkł uprzedzeniami Odety) i irytacja, że się musi odkłaniać komuś nieszczególnie ubranemu, i zadowolenie że jego żona ma tylu znajomych; uczucie mieszane, któremu Swann dawał wyraz, mówiąc do towarzyszących mu elegantów: „Jeszcze jeden! Daję słowo, nie wiem gdzie Odeta łowi ich wszystkich!” Tymczasem, odpowiedziawszy skinieniem głowy wystraszonemu przechodniowi, który już znikł ale któremu serce biło jeszcze, pani Swann zwracała się do mnie: „Zatem — mówiła — to skończone? Nie zajdzie pan już nigdy do Gilberty? Jestem rada, że choć ja stanowię wyjątek i że mnie Pan nie „spławił” całkowicie. Lubię pana widzieć, ale lubiłam też wpływ, jaki pan miał na moją córkę. Sądzę, że i ona tego bardzo żałuje. Ostatecznie, nie będę pana tyranizowała, bo gotówby pan i mnie nie chcieć widzieć na oczy!
— Odeto, Sagan ci się kłania — zwracał jej uwagę Swann.
I w istocie, książę de Sagan, zwróciwszy frontem konia, we wspaniałej apoteozie, godnej teatru, cyrku lub starego obrazu, składał Odecie szeroki, teatralny i jakby alegoryczny ukłon, w którym piętrzyła się cała rycerska dworność wielkiego pana składającego hołd Kobiecie, choćby wcielonej w kobietę, jakiej

61