Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

skupiona całkowicie w olbrzymiej chwili bezsilnej i ostatecznej świadomości.
Pierwszy raz czułem, że możliwe jest, aby matka żyła bezemnie, inaczej niż dla mnie, innem życiem. Miała mieszkać oddzielnie z ojcem, uważając może, że moje słabe zdrowie, moja nerwowość czynią ojcu życie dość uciążliwem i smutnem. Ta rozłąka zasmuciła mnie tem bardziej, bo powiadałem sobie, że jest ona prawdopodobnie dla matki kresem kolejnych zawodów jakie jej sprawiłem; zawodów, które przedemną taiła, a po których zrozumiała trudność wspólnych wakacyj. Może była to dla niej i pierwsza próba egzystencji, z jaką zaczynała się godzić na przyszłość, w miarę jak lata będą płynęły dla ojca i dla niej, egzystencji w której będę ją widywał mniej, kiedy — czego nie dopuszczałem nawet w koszmarach snu — byłaby już dla mnie trochę obcą panią, która wraca sama do domu gdzie mnie nie będzie, pytając odźwiernego czy nie ma odemnie listu.
Zaledwie zdołałem odpowiedzieć coś bagażowemu, biorącemu mój kuferek. Chcąc mnie pocieszyć, matka próbowała sposobów, które się jej zdawały najskuteczniejsze. Uważała za bezcelowe udawać że nie widzi mojej zgryzoty, żartowała z niej łagodnie:
— No i co, coby powiedział kościół w Balbec, gdyby wiedział, że z taką nieszczęśliwą miną gotujemy się go obejrzeć? Czy to jest ten olśniony podróżny, o którym mówi Ruskin? Zresztą dowiem się, czyś

72