Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

umiejąca zachować właściwe miejsce — przywdziała na tę podróż, aby być dla nas godną towarzyszką, nie robiąc wrażenia, że chce zwrócić na siebie uwagę. Tak iż — aby sięgnąć w dawniejsze czasy — w wiśniowem ale spłowiałem suknie swego płaszcza, oraz w miękkim włosie futrzanego kołnierza, Franciszka przywodziła na myśl jakiś portret Anny Bretońskiej, malowany w modlitewniku przez starego mistrza, gdzie poczucie harmonji rozlane jest we wszystkich partjach tak równo, że bogata i niemodna oryginalność stroju wyraża tę samą nabożną powagę, co oczy, wargi i ręce.
Nie możnaby mówić o myśli w związku z Franciszką. Nie wiedziała ona nic, w tym ogólnym sensie, w jakim „nie wiedzieć nic” równa się nie rozumieć nic, poza rzadkiemi prawdami, które serce zdolne jest ogarnąć wprost. Olbrzymi świat idej nie istniał dla niej. Ale wobec jasności jej spojrzenia, wobec delikatnych linij tego nosa, tych warg, wobec wszystkich tych oznak nieobecnych u tylu osób kulturalnych, u których wyrażałyby najwyższą dystynkcję, szlachetną bezinteresowność wybranej duszy, człowiek czuł się zmieszany, jak wobec inteligentnego i dobrego spojrzenia psa, któremu, jak wiadomo, obce są wszystkie pojęcia ludzkie. I nasuwało się pytanie, czy między tymi naszymi skromnymi braćmi, wieśniakami, niema istot wyższych niejako pośród świata ubogich duchem, lub raczej istot, które, skazane przez niesprawiedliwy los na życie między

74