Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

mienić, niby kolor barwiący pióra skrzydeł które go sobie przyswoiły, lub pastel na którym go pomieściła fantazja malarza. Lecz czułem, że, wręcz przeciwnie, kolor ten nie jest martwotą ani kaprysem, lecz koniecznością i życiem. Niebawem zgromadziły się za nim zapasy światła. Kolor stał się żywszy, niebo zabarwiło się ponsem, który starałem się, przylepiając oczy do szyby, widzieć lepiej, bom czuł że on jest w związku z głębokiem istnieniem natury. Ale szyny zmieniły kierunek, pociąg skręcił, poranną scenę zastąpił w ramie okiennej nocny pejzaż z dachami błękitnemi od blasku księżyca, z sadzawką zanieczyszczoną perłową masą nocy, pod niebem jeszcze usianem wszystkiemi gwiazdami; i już rozpaczałem, żem stracił swój różowy pas nieba, kiedym go ujrzał na nowo, tym razem czerwony, i w przeciwległem oknie, które porzucił przy nowem zagięciu szyn; tak, że biegałem wciąż od jednego do drugiego okna, aby zbliżyć, aby posklejać przerywane i sprzeczne fragmenty mego pięknego szkarłatnego i zmiennego poranka, mieć jego całkowity widok i ciągły obraz.
Krajobraz stał się niespokojny, urwisty, pociąg zatrzymał się na stacyjce między dwiema górami. W głębi parowu, nad strumieniem, widać było tylko domek leśniczego, zanurzony w wodzie płynącej na wysokości okien. Jeżeli jakaś istota może być produktem gleby, której swoistego uroku w niej kosztujemy, w takim razie — bardziej jeszcze niż wie-

82