cem u stóp witrażu, było przeszło o pięć mil stąd, w Balbec-plage; owa zaś wieża obok kopuły kościoła, którą — dlatego żem wyczytał, iż ona sama jest stromą normandzką skałą, nad którą zbierają się wichry, gdzie krążą ptaki — zawsze sobie wyobrażałem kąpiącą stopy w pianie wzburzonych fal, wznosiła się na placu, gdzie krzyżowały się dwie linie tramwajowe nawprost kawiarni, noszącej złotemi literami wypisane słowo Bilard; a odcinała się na tle domów, gdzie między dachy nie zamieszał się żaden maszt. I kościół — wnikając w moją uwagę wraz z kawiarnią, z przechodniem którego musiałem spytać o drogę, z dworcem kolejowym dokąd miałem wrócić — łączył się z całą resztą, zdawał się przypadkiem, produktem schyłku tego popołudnia, w którem miękka i wzdęta na niebie kopuła była niby owoc, o różowej, złocistej i rozpływającej się skórce, nasyconej tem samem światłem, które kąpało kominy domów.
Ale nie chciałem już myśleć o niczem, tylko o wiekuistym sensie rzeźb, kiedym poznał Apostołów, których odlewy widziałem w muzeum Trocadéro i którzy, po dwóch stronach Matki Boskiej, w głębokiej wklęsłości kruchty, czekali na mnie, jakgdyby robiąc mi honory. Z życzliwą i łagodną twarzą, o płaskich nosach, z przygiętym grzbietem, zdawali się zbliżać powitalnie, śpiewając Aleluja pogodnego dnia. Ale widać było, że ich wyraz jest niezmienny jak wyraz umarłego i że się zmienia tylko wtedy,
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
88