Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

dowisk, jakie im trzeba przebyć, zanim dosięgną powierzchni.
Były to małe stacyjki, górujące nad odległem morzem z wysokości wydmy, gdzie układały się już na noc u stóp jaskrawo zielonych pagórków o kształcie niemiłym niby kanapa w obcym hotelu. Złożone z paru will, uświetnionych kortem tenisowym a niekiedy kasynem, którego chorągiew trzepotała się na chłodnym wietrze, zębata i płochliwa, stacyjki te ukazywały mi pierwszy raz swoich zwyczajnych gości, ale pokazywały mi niejako ich zewnętrzną powierzchnię — tenisiści w białych czapeczkach, naczelnik stacji mieszkający przy swoich tamaryszkach i różach, dama w „canotier“, która kreśląc codzienną linię swojego na zawsze nieznanego mi życia, wołała ociągającego się charta i wchodziła do willi, gdzie lampa była już zapalona — a obrazy te, dziwnie zwyczajne, obrażająco pospolite, raniły okrutnie moje obce spojrzenia i moje wykolejone serce. Ale o ileż zwiększyła się męka, kiedyśmy wylądowali w hallu Grand Hotelu w Balbec, nawprost monumentalnych schodów imitujących marmur, podczas gdy babka, nie dbając iż zwiększa wrogość i pogardę obcych wśród których mieliśmy żyć, omawiała „warunki“ z dyrektorem, podobnym do tłustego chińczyka, o twarzy i głosie w bliznach (na twarzy zostawiło je wycięcie licznych brodawek, na głosie różne akcenty, wynikłe z jego odległego pochodzenia i z kosmopolitycznego dziecięctwa), w smo-

93