Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

kingu światowca, z okiem psychologa, biorącego zazwyczaj, za przybyciem „omnibusu”, wielkich panów za hołotę, a szczurów hotelowych za wielkich panów. Zapominając z pewnością że on sam nie pobiera ani pięciuset franków miesięcznie, gardził głęboko osobami, dla których pięćset franków lub raczej (jak on mówił) „dwadzieścia pięć ludwików” jest „sumą“ i uważał ich za parjasów, nie będących w Grand Hotelu na swojem miejscu.
Prawda, że w tym samym „Palace“ byli ludzie, którzy płacili niezbyt drogo, zachowując mimo to pełny szacunek dyrektora, o ile był przeświadczony, że owe osoby liczą się z groszem nie przez ubóstwo lecz przez skąpstwo. Skąpstwo nie mogłoby im w istocie ująć nic z uroku, ile że jest przywarą i może tem samem zdarzyć się w każdej sferze. „Sfera” to była jedyna rzecz, na którą dyrektor zwracał uwagę, sfera lub raczej oznaki zdające się wskazywać że ta sfera jest wysoka, jak naprzykład to, aby nie zdejmować kapelusza w hallu, nosić knickerbockery, paltot do figury, i wyjmować z wytłaczanego safianowanego etui cygaro przepasane purpurą i złotem (wszystko przewagi, których mnie, niestety, brakowało). Dyrektor okraszał swoje handlowe dysertacje zwrotami wyszukanemi, ale użytemi opacznie.
Podczas gdym słyszał, jak babka, niezrażona tem że dyrektor rozmawia z nią pogwizdując i w kapeluszu na głowie, pyta go sztucznym tonem: „Jakież

94