Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

wiołu buchała wszędzie; koło skał, u wejścia na molo, gdzie morze było wzburzone, z wysiłków majtków i z nachylenia łodzi, kładących się pod ostrym kątem nawprost spokojnej prostopadłości pomostu, kościoła i domów w mieście, dokąd jedni wracali, skąd drudzy jechali na połów, czuło się że ci majtkowie kłusują ostro po wodzie niby na gorącem i chybkiem zwierzęciu, którego skoki zrzuciłyby ich na ziemię, gdyby nie ich zręczność. Gromada letników wyjeżdżała wesoło w barce wstrząsanej niby karjolka; wesoły ale uważny majtek prowadził ją jakby lejcami, dzierżył chybki żagiel, każdy trzymał się dobrze swego miejsca aby nie zanadto ciążyć z jednej strony i nie wywrócić, i tak biegło się przez rozsłonecznione pola w cieniste miejsca, zjeżdżając po pochyłościach. Był to piękny poranek, mimo niedawnej burzy. I nawet czuło się jeszcze potężne kołysanie, neutralizowane piękną równowagą nieruchomych łodzi, cieszących się słońcem i chłodem, w partjach gdzie morze było tak spokojne, że odbicia miały niemal więcej konsystencji i realności niż rozpylone działaniem słońca kadłuby statków, które perspektywa wpychała na siebie wzajem. Lub raczej nie powiedziałoby się: inne partje morza. Bo między temi partjami było tyleż różnicy, co między jedną z nich a kościołem wyłaniającym się z wody, i statkami za miastem. Intelekt tworzył potem wspólny żywioł z tego co było tu czarne od resztek burzy, dalej zupełnie jednakie z niebem i rów-

108