Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

z babką, trzeba mi wyjść na wolne powietrze. Jestem przekonany, że to Albertynę odnajduję, tożsamą z ową młodą dziewczyną, przystającą często w gronie przyjaciółek, odcinającą się w tej przechadzce na horyzoncie morza; ale wszystkie te obrazy pozostają nazewnątrz tamtego, bo nie mogę mu nadać wstecz identyczności, jakiej nie miał dla mnie w chwili gdy uderzył moje oczy. Wbrew wszelkim danym rachunku prawdopodobieństwa, tej dziewczyny o pulchnych policzkach, która popatrzyła na mnie tak śmiało na wylocie ulicy i która, sądzę, mogła była mnie pokochać, tej, w ścisłem znaczeniu słowa „odnaleźć”, nigdy nie odnalazłem.
Wahanie moje pomiędzy różnemi dziewczętami z małej gromadki, które wszystkie zachowały nieco zbiorowego czaru jaki mnie zrazu wzruszył, dołączyło się również do tych przyczyn, zostawiających mi później, nawet w czasie mojej największej — mojej drugiej — miłości do Albertyny, jakgdyby okresową i bardzo krótką swobodę nie kochania jej. Miłość moja — przez to że błądziła między wszystkiemi przyjaciółkami, nim się skupiła ostatecznie na niej — zachowała czasami między sobą a obrazem Albertyny przestrzeń, pozwalającą jej, niby źle wyregulowanemu oświetleniu, padać na inne dziewczęta, zanim się z powrotem skupi na tamtej; związek między bólem w mojem sercu a wspomnieniem Albertyny nie wydawał mi się konieczny; dałoby się

121