czego tak długo napróżno szukałem w nich samych: — różowe głogi, bławatki, kwiaty jabłoni. Elstir, malując, rozprawiał coś o botanice, ale ja go zaledwie słuchałem; nie istniał dla mnie sam przez siebie, był już tylko nieodzownym pośrednikiem między temi dziewczętami a mną; urok, jaki, jeszcze parę chwil wprzódy, dawał mu jego talent, miał wartość tylko o tyle, że przydawał trochę uroku mnie samemu w oczach małej gromadki, której artysta mógł mnie przedstawić.
Kręciłem się po pracowni czekając aż skończy malować; brałem kolejno i oglądałem studja, przeważnie obrócone do ściany, stłoczone jedno na drugiem. W ten sposób wydobyłem na światło akwarelę, która musiała sięgać o wiele dawniejszej epoki Elstira. Wprawiła mnie w owo szczególne zachwycenie, jakie wydzielają dzieła nietylko rozkosznie wykonane, ale też o temacie tak osobliwym i powabnym, że przypisujemy mu znaczną część ich czaru, tak jakby ten czar, materjalnie istniejący już w naturze, malarz potrzebował jedynie odkryć, zaobserwować i odtworzyć. Myśl że mogą istnieć takie przedmioty, piękne nawet poza interpretacją malarza, zadowala w nas wrodzony i zwalczany przez rozum materjalizm, służąc za przeciwwagę abstrakcjom estetyki.
Akwarela ta, to był portret młodej kobiety nie ładnej, ale ciekawej w typie. Na głowie miała kapelusz dość podobny do melonika, okolony jedwabną
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/127
Ta strona została skorygowana.
123