Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

że jej oddawna nie widział, wlepił w nią baczne spojrzenie.
— Warto zachować samą głowę — mruknął — dół jest doprawdy za licho malowany, ręce to robota uczniaka.
Byłem zrozpaczony przybyciem pani Elstir, które miało nas jeszcze opóźnić. Rama okna stała się niebawem różowa. Spacer był zupełnie stracony. Nie było już żadnej nadziei spotkania dziewcząt, tem samem nie miało znaczenia czy pani Elstir pożegna nas prędzej czy później. Nie siedziała zresztą zbyt długo. Wydała mi się bardzo nudna; byłaby może piękna, gdyby miała dwadzieścia lat i prowadziła wołu przez Campagna romana; ale jej czarne włosy bielały; była pospolita bez prostoty, bo wierzyła że uroczyste wzięcie oraz majestatyczność gestu niezbędne są dla jej posągowej piękności, której wiek odebrał zresztą wszystkie powaby. Ubrana była z największą prostotą. I wzruszające ale dziwne było słyszeć, jak Elstir co chwila, z pełną szacunku słodyczą, tak jakby wymawianie tych słów napełniało go czcią i rozczuleniem, mówi: „Moja piękna Gabrjelo!”
Później, kiedym poznał mitologiczne malarstwo Elstira, pani Elstir wypiękniała również w moich oczach. Zrozumiałem, że pewnemu idealnemu typowi, streszczonemu w pewnych linjach, w pewnych arabeskach, powtarzających się wciąż w jego dziele, że pewnemu kanonowi przyznał Elstir w istocie

127