Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

noległej do morza. Poprosiłem Albertynę, abym jej mógł towarzyszyć przez kilka chwil. Na nieszczęście, zadowoliła się pozdrowieniem towarzyszek ręką. „Ale pani przyjaciółki będą się czuły pokrzywdzone, jeśli je pani opuści”, rzekłem w nadziei że pospacerujemy razem. Młody człowiek o regularnych rysach, niosący rakiety, zbliżył się do nas. Był to gracz w bakarata, którego szaleństwa tak oburzały żonę prezydenta. Z chłodną i obojętną miną, w której zapewne widział szczyt dystynkcji, przywitał się z Albertyną. „Wracasz z golfa, Oktawie? spytała. Czy dobrze poszło, jesteś w dobrej formie? — Och, obrzydliwie, naprali mnie, odparł. — Czy Anna była? — Tak, zrobiła siedemdziesiąt siedem. — Och! ależ to rekord. — Ja zrobiłem osiemdziesiąt dwa wczoraj.
Był to syn bardzo bogatego przemysłowca, mającego odgrywać dość ważną rolę w organizacji najbliższej Wystawy powszechnej. Uderzyło mnie, do jakiego stopnia u tego młodego człowieka i u innych nielicznych męskich przyjaciół tych młodych dziewcząt, znajomość wszystkiego co się tyczyło stroju, mód, cygar, angielskich napoi, koni — znajomość, którą ów Oktaw posiadał w najdrobniejszych szczegółach z dumną nieomylnością, sięgającą cichej skromności uczonego — rozwinęła się samoistnie, bez wkładu najmniejszej kultury intelektualnej. Nie miał żadnych wahań co do odpowiedniości smokinga lub pyjamy, ale nie znał właściwego użyt-

170