Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/176

Ta strona została skorygowana.

tarzając: „naprali mnie“. Chciałem jej podsunąć tę myśl na następny raz.
— Cóż znowu, wykrzyknęła, nie mogę pana przedstawiać żygolakowi. Tutaj roi się od żygolaków. Ależ oni nie mieliby o czem rozmawiać z panem. Ten gra bardzo dobrze w golfa, punktum kropka. Znam się na tem, to nie byłby zupełnie pana rodzaj.
— Pani przyjaciółki będą się czuły pokrzywdzone, jeżeli je pani tak zostawi, rzekłem w nadziei że mi zaproponuje abyśmy do nich podeszli.
— Ale nie, one wcale mnie nie potrzebują.
Minęliśmy Blocha, który obrzucił mnie sprytnym i znaczącym uśmiechem, poczem, zakłopotany widokiem Albertyny, której nie znał, lub przynajmniej znał „ot tak”, wsunął głowę w kołnierz sztywnym i niechętnym ruchem.
— Jak się nazywa ten arab? spytała Albertyna. Nie wiem, czemu on mi się kłania, kiedy mnie nie zna. Toteż mu się nie odkłoniłam.
Nie miałem czasu odpowiedzieć, bo Bloch podszedł prosto do nas i rzekł:
— Daruj mi, że ci przerywam, ale chciałem cię uprzedzić, że jutro jadę do Doncières. Nie mogę dłużej zwlekać bez niegrzeczności; doprawdy sam nie wiem, co Saint-Loup-en-Bray musi o mnie myśleć. Uprzedzam cię, że jadę pociągiem o drugiej. Zrób jak zechcesz.
Ale ja już myślałem tylko o tem, aby znów spotkać Albertynę i poznać jej przyjaciółki. Doncières

172