Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

wydawało mi się na końcu świata; one tam nie jechały, ja zaś, wróciwszy stamtąd, nie zastałbym ich już na plaży. Powiedziałem Blochowi, że niepodobna mi jechać.
— Więc dobrze, jadę sam. Wedle dwóch pociesznych aleksandrynów imć pana Arouet de Voltaire, powiem margrabiemu de Saint-Loup, aby pogłaskać jego klerykalizm: „Wiedz, że moja powinność idzie swoją drogą, mnie jej chybić nie wolno, chociaż inni mogą.”
— Uznaję, że jest dość ładny chłopiec, rzekła Albertyna, ale jak on mnie brzydzi!
Nigdy nie pomyślałem, aby Bloch mógł być ładnym chłopcem; był nim w istocie. Z głową nieco zbyt wydatną, z nosem bardzo garbatym, z miną nadzwyczaj sprytną i przeświadczoną o swoim sprycie, twarz miał przyjemną. Ale nie mógł się podobać Albertynie. Wynikało to może zresztą z jej złych stron, z twardości, z nieczułości małej gromadki, z jej brutalności wobec wszystkiego poza nią. Później zresztą, kiedy ich zapoznałem z sobą, antypatja Albertyny nie zmniejszyła się. Bloch należał do kół, gdzie między bufonadą uprawianą w salonach, a dostatecznym mimo to szacunkiem dla dobrych manjer, obowiązujących człowieka mającego „czyste ręce”, uczyniono rodzaj specjalnego kompromisu różniącego się od manjer „świata”, a będącego mimo to osobliwie antypatycznym rodzajem światowości. Kiedy go komuś przedstawiano, Bloch

173