Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

kłaniał się ze sceptycznym uśmiechem, a równocześnie z przesadnym szacunkiem; jeżeli to był mężczyzna, mówił: „Bardzo mi przyjemnie“, głosem, który drwił sobie z wypowiadanych słów, ale z poczuciem, że wychodzi z ust człowieka pełnego dystynkcji. Oddawszy tę pierwszą chwilę zwyczajowi, którego przestrzegał i z którego drwił sobie równocześnie (tak jak mówił na Nowy Rok: „Życzę panu szczęścia i pomyślności“), Bloch przybierał sprytną minę i „wygłaszał rzeczy subtelne”, często pełne prawdy, ale „dające na nerwy“ Albertynie. Kiedym jej powiedział pierwszego dnia, że on się nazywa Bloch, wykrzyknęła: „Byłabym się założyła, że to żyd. Tacy wciskają się wszędzie, jak pluskwy”. Zresztą w przyszłości Bloch miał drażnić Albertynę na inny sposób. Jak wielu intelektualistów, nie umiał mówić poprostu rzeczy prostych. Na wszystko znajdował pretensjonalne określenie, przyczem uogólniał. To nudziło Albertynę, nie bardzo lubiącą aby się zajmowano tem co ona robi. Gdy raz skręciła nogę i skazana była na nieruchomość, Bloch powiadał: „Spoczywa na leżaku, ale mocą swojej wszechobecności nie przestaje równocześnie błądzić po mglistych golfach i zagadkowych tenisach“. To była tylko „literatura“, ale z powodu kłopotów, jakich mogła narobić Albertynie z osobami od których zaproszeń się wymówiła, powiadając że się nie może ruszać, wystarczało to, aby zniecierpiała fizys i głos osobnika mówiącego te rzeczy.

174