Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

krócej, a potem przestawszy wogóle odpowiadać na zagadywania przyjaciółki. Wreszcie Gizela dała za wygraną. Wyrzucałem Albertynie, że była taka nieuprzejma.
— To ją nauczy być delikatniejszą. To nie jest zła dziewczyna, ale strasznie piłowata. Musi wtykać nos wszędzie. Czemu się lepi do nas nieproszona. O mały włos, a byłabym ją posłała w djabły. Zresztą nie cierpię, że ona nosi włosy w ten sposób, to bardzo w złym guście.
Patrzałem na policzki Albertyny, gdy mówiła do mnie i myślałem jaki zapach, jaki smak mogą mieć. Tego dnia była nie tyle świeża, ile gładka, różowo-fioletowo-śmietankowa, jak pewne róże mające połysk wosku. Byłem zapalony do nich, jak można się czasami zapalić do gatunku kwiatów. „Nie zauważyłem tego“ — odparłem.
— A przecież dosyć się pan jej przyglądał; możnaby myśleć, że pan zamierza robić jej portret, rzekła Albertyna, nie ułagodzona faktem, że w tej chwili przyglądałem się tak jej samej. — Nie sądzę zresztą, aby się ona panu podobała. Ona wcale nie jest flirciara. Pan musi lubić flirciary. W każdym razie, nie będzie już miała sposobności lepić się, ani dopraszać się o to aby się ją spławiło, bo już jedzie do Paryża.
— I inne pani przyjaciółki również?
— Nie, tylko ona i miss, bo ona ma zdawać egzaminy, będzie musiała obkuwać, biedna smarka-

185