Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/213

Ta strona została skorygowana.

mdłość kremu, a w placuszkach świeżość owocu, które tyle wiedziały o Combray, o Gilbercie, nietylko o Gilbercie z Combray, ale i o tej z Paryża, gdzie odnalazłem je na podwieczorkach u niej. Przypominały mi owe talerzyki deserowe z Tysiącem i jedną nocą, tak bawiące swojemi historjami ciocię Leonję, kiedy Franciszka przynosiła jej jednego dnia Aladyna czyli Cudowną Lampę, drugiego Ali-Babę albo Sindbada żeglarza, jadącego z Bassory ze wszystkiemi swemi skarbami. Był bym bardzo rad ujrzeć te talerzyki, ale babka nie wiedziała co się z niemi stało; uważała zresztą, że to są pospolite talerze, kupione na miejscu. To nic, te talerze i ich winietki lśniły wielobarwnie w owem szarem — jak cała Szampanja — Combray, jak w czarnym kościele witraże o mieniących się drogich kamieniach, jak w mroku mojego pokoju projekcje latarni magicznej, jak przed dworcem departamentalnej kolei żelaznej indyjskie jaskry i perskie bzy, jak chińska kolekcja ciotki w jej posępnem mieszkanku prowincjonalnej starej damy.
Wyciągnięty nad urwiskiem widziałem przed sobą jedynie łąki, a ponad niemi nie siedem nieb chrześcijańskiej fizyki, ale spiętrzenie tylko dwóch: jednego ciemniejszego — morza — a wyżej drugiego, bledszego. Jedliśmy podwieczorek, a jeżeli przyniosłem i jakąś małą pamiątkę, zdolną spodobać się którejś z dziewcząt, radość napełniała tak nagle i tak gwałtownie ich przeźroczystą twarz w jednej chwi-

209