li poczerwieniałą, że ich usta nie miały siły powstrzymać tej radości i aby jej dać upust, wybuchały śmiechem. Siedziały w krąg dokoła mnie; i między twarzami niezbyt oddalonemi od siebie, powietrze które je dzieliło kreśliło lazurowe ścieżki, jakby wytyczone przez ogrodnika, pragnącego zrobić trochę luzu, aby móc swobodniej krążyć w klombie róż.
Wyczerpawszy zapasy, graliśmy w gry, które wprzód wydawałyby mi się nudne, czasem równie dziecinne jak „łapki” lub „kto się pierwszy rozśmieje”, ale których teraz nie wyrzekłbym się bodaj za królestwo. Jutrzenka młodości, różowiąca jeszcze twarze tych dziewcząt, którą ja, w swoich latach, miałem już poza sobą, rozpromieniała w nich wszystko i niby płynny pendzel niektórych prymitywów rzeźbiła najbłahsze wydarzenia ich życia na złotem tle. Przeważnie nawet twarze tych dziewcząt spływały się w owej mglistej różowości jutrzenki, skąd prawdziwe rysy jeszcze się nie wyłoniły. Widziało się jedynie uroczą barwę, pod którą to czem miał się stać za kilka lat profil, było jeszcze nie do rozpoznania. Dzisiejszy ich profil nie miał nic ostatecznego i mógł być jedynie chwilowem podobieństwem z jakimś zmarłym członkiem rodziny, którego natura uczciła tem grzecznościowem wspomnieniem. Tak szybko przychodzi chwila, gdy już nie mamy czego oczekiwać, gdy ciało stężeje w martwocie nie wróżącej już niespodzianek, gdy się traci wszelką nadzieję, widząc — niby na drzewach w pełni lata
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/214
Ta strona została skorygowana.
210