Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

nych, dziecinniejszych jeszcze niż ich zabawy, z powagą niemniej dziecinną; i słowa ich detonowały, podobne owym strofom z dawnych czasów, kiedy poezję, jeszcze nie wyzwoloną z muzyki, deklamowało się niemal śpiewając. Mimo wszystko, głos owych dziewcząt jasno już określał pojęcie każdej z tych osóbek o życiu, pojęcie tak indywidualne, że zbyt ogólnikowem byłoby powiedzieć o jednej: „wszystko bierze na żart“, o drugiej: „wszystko rozstrzyga apodyktycznie“, o trzeciej: „trwa w wyczekującem wahaniu“. Rysy naszej twarzy, to niemal tylko gesty, ustalone przyzwyczajeniem. Natura, jak katastrofa Pompei, jak metamorfoza nimfy, utrwaliła nas w nawykowym geście. Toż samo nasze intonacje zawierają naszą filozofję życia, to co człowiek powiada sobie w każdej chwili o rzeczach.
Bezwątpienia, rysy te nie były wyłączną własnością dziewcząt. Należały do ich rodziców. Indywiduum zanurzone jest w czemś ogólniejszem od niego. W tym sensie, rodzice przekazują nietylko ów powtarzający się gest, jakim są rysy twarzy i głosu, ale także pewne sposoby mówienia, pewne uświęcone zwroty, które, prawie równie bezwiedne jak intonacja, prawie równie głębokie, zdradzają jak ona pewne spojrzenie na życie. Prawda iż, gdy chodzi o dziewczęta, są wyrażenia, jakich rodzice nie udzielają im przed pewnym wiekiem; zwykle nie wprzód aż się staną kobietami. Chowa się je w zapasie. I tak, kiedy była mowa o obrazach któregoś

216