Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

najgłębszem oburzeniem odparła propozycję Rozamondy, aby zagrać w szarady.
— Wreszcie, rzekła Anna tym samym niedbałym, obojętnym, nieco drwiącym i dość apodyktycznym tonem, gdyby Gizela porządnie wynotowała sobie na początku ogólne myśli, jakie zamierzała rozwinąć, wpadłaby może na to, co ja byłabym zrobiła; mianowicie wykazać, czem się różni natchnienie religijne chórów Sofoklesa a chórów Racine’a. Zrobiłabym ustami Sofoklesa uwagę, że o ile chóry Racine’a nacechowane są uczuciem religijnem jak chóry tragedji greckiej, nie chodzi przecież o tych samych bogów. Bóg Joada nie ma nic wspólnego z bogiem Sofoklesa. I to wiedzie nas całkiem naturalnie, z końcem rozbioru, do konkluzji: „I cóż stąd, że wierzenia są różne?“ Sofokles nie pozwoliłby sobie nastawać na ten punkt. Bałby się urazić przekonań Racine’a; toteż, natrącając z tej okazji parę słów o jego mistrzach z Port-Royal, woli winszować swemu rywalowi górności poetyckiego lotu.
Podziw i uwaga rozgrzały Albertynę tak, że pociła się wielkiemi kroplami. Anna zachowała uśmiechniętą flegmę żeńskiego dandysa.
— Nieźle byłoby również zacytować parę sądów sławnych krytyków, rzekła zanim wrócono do gier.
— Tak, odrzekła Albertyna, mówiono mi to. Najbardziej godne uwagi, nieprawdaż, to sądy Sainte-Beuve’a i Merleta?
— Niezupełnie jesteś daleka od prawdy, odparła

224