Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/230

Ta strona została skorygowana.

je potem mieli porzucić. Takim był dla mnie ten stan miłosny, podzielony równocześnie między kilka dziewcząt. Podzielony lub raczej niepodzielony; najczęściej bowiem, tem co mi było rozkoszne, odmienne od reszty świata, tem co zaczynało mi się stawać drogie tak iż nadzieja odnalezienia tego nazajutrz była największą radością mego życia, była raczej cała gromadka dziewcząt, wzięta w całości tych popołudni na wybrzeżu, w czasie tych wietrznych godzin, na tym skrawku trawy, gdzie spoczywały owe tak podniecające moją wyobraźnię twarze Albertyny, Rozamondy, Anny. I niepodobna mi było określić, która z nich czyniła mi te miejsca czemś tak szacownem, którą najbardziej miałem ochotę kochać. Z początkiem miłości, jak z jej końcem, nie jesteśmy wyłącznie przywiązani do przedmiotu tej miłości. To raczej chęć kochania, z której wyniknie miłość (a później wspomnienie pozostawione przez miłość) — błądzi rozkosznie w strefie uroków zamiennych — często poprostu uroków natury, łakomstwa, mieszkania — natyle harmonizujących z sobą, aby się ta chęć nie czuła przy żadnym z nich nie na miejscu. Zresztą, ponieważ w stosunku do tych dziewcząt nie byłem jeszcze zblazowany nawykiem, miałem zdolność widzenia ich, tem samem doznawania głębokiego zdumienia za każdym razem kiedym się znalazł w ich towarzystwie. Bez wątpienia, zdumienie owo wynika poczęści stąd, że dana istota ukazuje nam wówczas nowe oblicze samej siebie; ale

226