Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/234

Ta strona została skorygowana.

swoiste i zmysłowe działanie co twarz, ale należy do niedostępnej otchłani, rodzącej zawrót beznadziejnych pocałunków), na ich głos podobny do jedynego dźwięku instrumentu, w który każda z nich wkładała siebie całą i który miała tylko ona. Wyczuwalna w każdym akcencie, tajemna linja każdego z tych głosów dziwiła mnie, kiedym ją poznawał, zapomniawszy jej wprzódy. Tak że poprawki, jakie za każdem nowem spotkaniem musiałem czynić aby odzyskać idealną ścisłość, były równie dobrze pracą stroiciela lub nauczyciela śpiewu jak rysownika.
Co się tyczy harmonijnej spójności, w której od jakiegoś czasu neutralizowały się (przez opór, jaki każda stawiała przewadze innych) rozmaite uczuciowe fale wzbudzane we mnie przez te dziewczęta, spójność ta przerwała się na korzyść Albertyny, jednego popołudnia, kiedyśmy się bawili „w lisa“. Było to w gaiku na skalnem wybrzeżu. Mając miejsce między dwiema panienkami nie należącemi do bandy i zaproszonemi dlatego żeśmy mieli być tego dnia w liczniejszem gronie, patrzałem z zazdrością na młodego człowieka, sąsiada Albertyny, powiadając sobie, że gdybym był na jego miejscu, mógłbym dotykać dłoni dziewczęcia, podczas tych niespodzianych minut, które nie wrócą może nigdy, a które mogłyby mnie zaprowadzić bardzo daleko. Już samo z siebie — nawet bez następstw, jakie byłoby zapewne pociągnęło — dotknięcie rąk Alberty-

230