Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/235

Ta strona została skorygowana.

ny byłoby mi rozkoszne. Nie abym nigdy nie widział piękniejszych rąk. Nawet w grupie jej przyjaciółek, ręce Anny, szczupłe i o wiele delikatniejsze, miały jakby swoiste życie, posłuszne rozkazom młodej dziewczyny ale niezależne; i wysuwały się często przed nią niby szlachetne charty, leniwe, rozmarzone, z nagłem przeciąganiem się palców, z powodu którego Elstir zrobił kilka studjów tych rąk. Na jednem, przedstawiającem Annę grzejącą ręce przy ogniu, miały one w blasku złocistą przeźroczystość dwóch jesiennych liści. Ale ręce Albertyny, pulchniejsze, poddawały się na chwilę, potem opierały się ściskającej je dłoni, dając wrażenie zupełnie odrębne. Uścisk ręki Albertyny miał zmysłową słodycz, jakgdyby harmonizujący z różową, leciutko lila barwą jej skóry. Ten uścisk dawał wrażenie, że się wnika w dziewczynę, w głębię jej zmysłów; — tak samo jak dźwięczność jej śmiechu, nieskromna nakształt gruchania lub pewnych krzyków. Należała do kobiet, których uścisk ręki sprawia tak wielką przyjemność, iż jest się wdzięcznym cywilizacji, że zrobiła z shake-hand godziwy akt powitania między pannami a młodymi ludźmi. Gdyby konwenans zastąpił podanie ręki innym gestem, wówczas oglądałbym codzień nietykalne ręce Albertyny z równie żarliwą ciekawością ich dotyku, jak żarliwą była moja ciekawość smaku jej lic. Ale, myśląc o słodyczy trzymania długo jej rąk między swemi jako sąsiad przy „lisie“, oceniałem nie tylko samą tę przyjemność; ileż wy-

231