Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/242

Ta strona została skorygowana.

delikatność zwalczanego przez nią samą. Do tysiąca wyrafinowań dobroci, jakie miała Anna, Albertyna byłaby niezdolna; a mimo to, nie byłem tak pewny głębokiej dobroci Anny, jak później byłem pewny dobroci Albertyny. Zawsze pełna tkliwego wyrozumienia dla kipiącej pustoty Albertyny, Anna miała dla niej słowa i uśmiechy prawdziwej przyjaciółki; co więcej, postępowała jak przyjaciółka. Widziałem codzień, jak, aby dzielić z Albertynę swój zbytek, aby uszczęśliwić tę ubogą koleżankę, zadawała sobie, nie mając w tem najmniejszego interesu, więcej trudu, niż dworak żądny pozyskać łaskę panującego. Była czarująco słodka, miała smutne i urocze słowa, kiedy się przy niej ubolewało nad ubóstwem Albertyny; zadawała sobie dla niej tysiąc razy więcej trudu, niżby to uczyniła dla jakiej bogatej przyjaciółki. Ale jeżeli ktoś zauważył, że Albertyna nie jest może taka biedna jak się mówi, ledwie dostrzegalna chmura przesłaniała czoło i oczy Anny; była jak gdyby niezadowolona. A jeżeli się ktoś posunął do twierdzenia, że ostatecznie mniej może trudno będzie Albertynie wyjść za mąż niżby się sądziło, Anna przeczyła energicznie i powtarzała niemal wściekła: „Niestety, nie! niepodobna jej będzie znaleźć męża! Wiem z pewnością, i bardzo mnie to martwi!“ W stosunku do mnie, ze wszystkich dziewcząt ona jedna nie powtórzyłaby mi nigdy czegoś nie zbyt miłego, coby ktoś mógł o mnie powiedzieć; cowięcej, o ile ja sam opowia-

238