Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/244

Ta strona została skorygowana.

się bardzo dobrze: „Ot, rzekła naraz, pańskie sławne Creuniers, i ma pan szczęście, właśnie w taki czas w takiem świetle, w jakiem je Elstir malował“. Ale byłem jeszcze zbyt smutny, że grając w lisa spadłem z takiego szczytu nadziei. Toteż bez przyjemności, jaką byłbym z pewnością odczuł w innych okolicznościach, ujrzałem nagle u swoich stóp wtulone między skały, gdzie się chroniły przed upałem, boginie morskie, które Elstir tropił i zdybał, pod ciemnym stokiem równie pięknym co gdyby był pendzla Leonarda; cudowne Cienie schowane i ulotne, ruchliwe i milczące, gotowe za pierwszą falą światła wślizgnąć się pod kamień, ukryć się w szczelinę, poczem, skoro przejdzie groźba promienia, gotowe wrócić szybko do skał lub wodorostów pod słońcem rozpylającym głazy, i do odbarwionego Oceanu, nad którego sennością zdają się czuwać te nieruchome i lekkie strażniczki, ukazując na powierzchni wód swoje lepkie ciało i uważne spojrzenie ciemnych oczu.
Połączyliśmy się z resztą dziewcząt aby wracać. Wiedziałem teraz, że kocham Albertynę; ale, niestety! nie kwapiłem się jej tego wyznać. Bo od czasu zabaw na Polach Elizejskich, o ile istoty, jakich się chwytała kolejno moja miłość, pozostawały prawie identyczne, moje pojęcie miłości zmieniło się. Z jednej strony wyznanie, zwierzenie moich uczuć ukochanej osobie nie wydawało mi się już zasadniczym i koniecznym aktem miłości; a sama miłość

240