Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/248

Ta strona została skorygowana.

mieć co wieczora wyłącznie dla siebie, nietyle pragnąc w Albertynie wzbudzić zazdrość, ile zwiększyć w jej oczach swój urok, lub bodaj nie stracić go, co mi groziło, gdybym okazał Albertynie że kocham ją a nie Annę. Nie mówiłem tego również Annie, z obawy by nie powtórzyła tamtej. Kiedy mówiłem o Albertynie z Anną, udawałem chłód, w który Anna może mniej wierzyła niż ja w jej pozorną łatwowierność. Ona udawała, że wierzy w moją obojętność dla Albertyny, i że pragnie najdoskonalszego zbliżenia między Albertyną a mną. Prawdopodobne jest, iż przeciwnie ani wierzyła w jedno, ani pragnęła drugiego. Podczas gdym jej mówił, że dość mało zależy mi na jej przyjaciółce, myślałem tylko o jednem: o tem, aby wejść w stosunki z panią Bontemps, która znalazła się na tydzień w pobliżu Balbec i u której Albertyna miała niebawem spędzić parę dni. Oczywiście, nie zdradzałem przed Anną tego pragnienia i kiedym jej mówił o rodzinie Albertyny, robiłem to z pozorną obojętnością. Ścisłe odpowiedzi Anny nie zdawały się podawać w wątpliwość mojej szczerości. Czemuż jednego z owych dni wyrwało się jej: „Właśnie widziałam ciotkę Albertyny”. Zapewne, Anna nie powiedziała mi: „Odgadłam pod wszystkiemi twemi słowami, rzucanemi niby na wiatr, że ty myślisz tylko o tem, aby się zbliżyć do ciotki Albertyny”. Ale słówko: „właśnie” zdawało się wiązać w myślach Anny specjalnie z tą myślą, którą uważała za ładniejsze ukryć

244